Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/155

Ta strona została przepisana.

Po kolacji matka zasiadła do fortepianu. Grała same kawałki ulubione przez Jona, on zaś siedział przy niej, przycisnąwszy się kolanem, a włosy mu się podnosiły, mimo że przygładzał je dłonią. Patrzył na matkę grającą, ale widział Fleur — to w sadzie oświeconym blaskami księżyca, to w kamieniołomie zalanym jasnością słoneczną, to znów w onej ulubionej sukni, lotną, szepcącą, nachylającą się, całującą go w czoło. Raz, wsłuchując się w muzykę, rzucił od niechcenia okiem na ojca, siedzącego w drugim fotelu. Dlaczego tatuś tak dziś dziwnie wyglądał? Czemu miał twarz taką smutną i zakłopotaną? Jon poczuł w sobie jakby wyrzuty sumienia — wstał więc i usiadł przy fotelu ojca, skąd nie mógł dojrzeć jego twarzy. Znów mu się przed oczyma zjawiła Fleur — widział ją na rękach matki, smukłych i białych, co biegły po klawiszach, w profilu jej twarzy i jej przyprószonych włosach, i w otwartem oknie na końcu pokoju, poza którem na dworze stąpała błoga noc majowa...
Gdy szedł już spać, do pokoju jego weszła matka. Stanęła przy oknie i ozwała się:
— Te cyprysy, które tam zasadził twój dziadek, wyrosły prześlicznie. Zawsze myślałam, że najpiękniej wyglądają pod zachód księżyca. Szkoda, że nie znałeś swego dziadka, Jonie.
— Czy on jeszcze żył, gdyś ty wychodziła za tatusia? — zapytał nagle Jon.
— Nie, mój drogi; on umarł w roku 1892... był bardzo stary... miał osiemdziesiąt pięć lat, jak mi się zdaje.
— Czy tatuś jest do niego podobny?
— Trochę... tylko jest subtelniejszy i nie tak tęgi.
— Wiem, widziałem portret dziadka. Kto go malował?
— Jedno z „kulawych kacząt“ cioci Juny... ale jest całkiem dobry.