Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/162

Ta strona została przepisana.

— Tak — odpowiedziała Fleur; — to ja je trzymałam.
Pociąg już się rozpędził. — Jon padł na kolana.
— Wyjrzyj na korytarz — szepnęła, — i... prędko!
Ich wargi spotkały się. I choć ten pocałunek trwał może dziesięć sekund, jednakże dusza Jona weszła z ciała i popłynęła tak daleko, że gdy siedział znowu naprzeciwko owej osóbki, mającej najniewinniejszą w świecie minę, był blady jak trup. Posłyszał jej westchnienie, a głos ten wydał mu się najpiękniejszym dźwiękiem, jaki zdarzyło mu się słyszeć kiedykolwiek w życiu — było to bowiem nieporównane wyznanie, iż on jest naprawdę czemś dla niej.
— Sześć tygodni to doprawdy niewiele — ozwała się; — a możesz z łatwością skrócić tę podróż do sześciu tygodni, jeżeli tylko będziesz miał głowę na karku i udawał, że nie myślisz o mnie.
Jon zanadto był zdyszany, by miał się odzywać.
— Jest to konieczne, Jonie, żeby zmylić ich czujność... co, nie przyznasz mi racji? Gdybyśmy sprawowali się równie kiepsko po twoim powrocie, przestanoby drwić sobie z tego. Żałuję tylko, że nie jedziesz do Hiszpanji. Jest tam w Madrycie pewien obraz Goyi, przedstawiający dziewczynę, która, jak mówi ojciec, ma być do mnie podobna. Ja jednakże nie widzę podobieństwa... mamy jej kopję w domu.
Dla Jona słowa te były jakby promieniem słońca, przedzierającym się przez mgłę.
— Postaram się, byśmy pojechali do Hiszpanji — oświadczył; — mamie będzie wszystko jedno... Ona tam nigdy nie była, a ojciec ma wielkie mniemanie o Goyi.
— Ach, tak... ojciec twój jest pewno malarzem?
— Tylko akwarelistą — z godnością rzekł Jon.
— Gdy przyjedziemy do Reading, Jonie, wysiądź