Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/164

Ta strona została przepisana.

Odrazu wiedziałem, ze nikogo innego już kochać nie będę.
Fleur zaśmiała się.
— Jesteśmy okropnie młodzi... a młodociane rojenia miłosne są już przeżytkiem, Jonie... poza tem jest to straszne marnotrawstwo. Pomyśl o całej przyjemności, jaką mieć możesz. Jeszcześ nawet jej nie zakosztował... to wstyd doprawdy! A co ze mną? Chciałabym wiedzieć!
Jon zmieszał się w duchu. Jakże ona może mówić takie rzeczy, w chwili gdy mają się pożegnać?
— Jeżeli tak cię to usposabia — odezwał się — to ja nie mogę jechać. Powiem mamie, że spróbuję wziąć się do pracy. Zawsze ma się przecie jakieś stanowisko w świecie!
— Stanowisko w świecie!
Jon zagłębił ręce w kieszeniach.
— A jakże, tak jest — odpowiedział. — Pomyśl, ilu to ludzi głoduje!
Fleur potrząsnęła głową.
— Nie, nie, ja nigdy nad niczem się nie roztkliwiam.
— Nad niczem! Ale los bywa ciężki i doprawdy powinno się śpieszyć z pomocą...
— O, tak, wiem o tem wszystkiem... Ale ludziom pomóc niepodobna; są beznadziejni. Gdy wyciągnąć ich z jednej nory, wpadają zaraz w drugą. Przypatrzno się im, jak wciąż walczą, borykają się i knują jakieś zamiary, pomimo iż mrą całemi gromadami odrazu. Głupcy!
— Czy ci ich nie żal?
— O tak, żal... ale nie myślę unieszczęśliwiać się z tego powodu... z tego nikomu nic nie przyjdzie.
Zamilkli, zaniepokojeni tem pierwszem, przelotnem spojrzeniem, rzuconem sobie wzajemnie w głąb duszy.
— Uważam, że ludzie to bydlęta i dumie — oświadczyła Fleur z uporem.