Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/169

Ta strona została przepisana.

— Ależ Job nie miał majątku — mruknęła Fleur — miał tylko trzody i stada i koczował wraz z niemi!
— Ach! — odpowiedział Michał Mont — gdybyż tak mój zwierzchnik mógł koczować w inne strony! Nie jakobym sobie ostrzył zęby na jego majątek... Majątek ziemski to w dzisiejszych czasach okropna mitręga. Co pani o tem sądzi?
— Nigdyśmy w rodzinie nie mieli majątku ziemskiego — odpowiedziała Fleur. — Poza tem mieliśmy wszystko. Zdaje się, że któryś z moich stryjecznych dziadków miał kiedyś sentymentalną sadybę w Dorset, jako że stamtąd się wywodzimy, jednakże przyniosło mu to więcej kosztów niż szczęścia.
— Czy ją sprzedał?
— Nie, zatrzymał.
— A czemu?
— Bo nikt jej nie chciał kupić.
— Tem lepiej dla staruszka!
— Nie, wcale mu to na dobre nie wyszło. Ojciec mówi, że go to tylko rozgoryczyło. Nazywał się Swithin.
— Jakie pyszne imię! — Czy pan wie, że się oddalamy, zamiast się zbliżać? Rzeka płynie.
— Wspaniałe! — zawołał Mont, zanurzając machinalnie wiosła — jak to dobrze spotkać pannę, która ma w głowie zawsze gotowy dowcip!
— Ale jeszcze lepiej spotkać mężczyznę, który ma głowę na karku!
Mont podniósł rękę, by złapać się za głowę.
— Niech pan uważa! — zawołała Fleur. — Wiosło!
— No, no! Ale to rzecz przykra otrzymać ranę.
— Czy pan myśli o wiosłowaniu? — spytała Fleur poważnie. — Chcę się już dostać do domu.
— Ach! — ozwał się Mont — ale kiedy pani będzie w domu, to, widzi pani, nie będę już jej dziś widział.