Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/175

Ta strona została przepisana.

Nie była przygotowana na jakieś jakby drżenie w matowym jego głosie.
— Sześć tygodni?... Sześć lat... może prędzej sześć lat... Nie oszukuj sama siebie, Fleur; nie oszukuj sama siebie!
Fleur zaniepokoiła się.
— Co ci jest, ojczulku?
Soames podszedł tak blisko, iż mógł widzieć wyraz jej twarzy.
— Nie opowiadaj mi — rzekł — że byłaś na tyle niemądra, by mieć prócz kaprysu inne jeszcze uczucia, lego byłoby już za wiele! — I zaśmiał się.
Fleur, która nigdy nie słyszała, by ojciec śmiał się w ten sposób, pomyślała:
— Aha! więc to naprawdę głęboko go przejmuje! Cóż to jest, dalibóg!...
I wsunąwszy rękę pod jego ramię, ozwała się niefrasobliwie:
— Nie, istotnie, to był kaprys... tylko ja lubię swoje kaprysy, a twoich nie lubię, tatuleńku.
— Moich! — odpowiedział gorzko Soames i odwrócił się.
Na dworze światłość stężała i kredową białością zasłała rzekę. Drzewa straciły całą świetność koloru. Fleur zaczęła znagła tęsknić namiętnie do twarzy Jona, do jego dłoni, do jego warg, któreby znów spoczęły na jej wargach. I przycisnąwszy silnie ręce do piersi, zmusiła się do nieco pustego śmiechu.
O la! la! Jakiż to mały kłopot, jak mówi Profond. Tatusiu, ja nie lubię tego człowieka!
Zobaczyła, że się zatrzymał i wyjął coś z kieszeni górnej tużurka.
— Nie lubisz? — zapytał. — A czemu?
— Nie znam powodu — bąknęła Fleur — ot kaprys poprostu!