Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/215

Ta strona została przepisana.

poruszenia ciężkich sreber z godłami klubu. Jego ramię galonem okryte i jego poufały głos wprost przeraziły Jona, doszedłszy doń tak cicho i niespodziewanie.
Jerzy raz tylko zagadnął Jona:
— Twój dziadek dał mi raz trochę forsy... A jak się on wspaniale znał na cygarach!
Potem już ani on, ani też żaden z mistrzów nie zwracał uwagi na chłopaka, czemu ten zresztą rad był zupełnie. Cała rozmowa obracała się dokoła hodowli, cech i cen koni. Jon przysłuchiwał się w roztargnieniu, dziwiąc się, jak to można tyle mądrości pomieścić w głowie. Nie mógł przytem oderwać oczu od ciemnego mistrza cechu, który przemawiał tak rozważnie, tak dowodnie i nieodparcie — używając słów tak ciężkich, dziwacznych, z uśmiechu poczętych.
Naraz, gdy chłopak myślał o niebieslich migdałach, z ust owego jegomościa posłyszał słowa:
— Chciałbym widzieć, jak pan Soames Forsyte zajmuje się końmi.
— Stary Soames! Ten człowiek jest nieczuły na takie rzeczy!
Jon musiał użyć całej swej mocy, by nie oblać się pąsem, gdy ciemny mistrz cechu mówił dalej:
— Jego córka to powabna mała panienka. Pan Soames to człowiek trochę staroświecki. Chciałbym widzieć, jak mu się pewnego dnia przydarzy coś miłego.
Jerzy Forsyte wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Niech się pan nie martwi; on nie jest tak nieszczęśliwy, jak się zdaje. On nigdy nie pokaże po sobie, że coś go cieszy... bo a nuż ktoś starałby się mu to odebrać. Stary Soames! Kto się sparzył na gorącem, ten na zimne dmucha!
— Wiesz co, Jon — rzekł Val pośpiesznie — jeżeliś skończył, pójdziemy napić się kawy.