Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/217

Ta strona została przepisana.

— Muszę już odejść. Dziękuję ci za śniadanie.
Val uśmiechnął się do niego napół ze smutkiem, jednakże w duchu nieco go bawiła ta czupurność i rozdrażnienie chłopca.
— Doskonale! Dowidzenia w piątek!
— Jeszcze niewiadomo — bąknął Jon.
Istotnie nie wiedział. Ta konspiracja milczenia przyprowadzała go do rozpaczy. To traktowanie go jako dzieciaka było dla niego wprost upokarzające! Powlókł się zpowrotem na Stratton Street. Teraz jednakże zdecydował się pójść do jej klubu, choćby miał się narazić na wieść najgorszą!... Na jego zapytania dano mu odpowiedź, że panny Forsyte niema w klubie — i może przyjdzie dopiero później. Bywała tu często w poniedziałki, ale dokładniejszej informacji dać mu nie umiano. Jon zapowiedział, że jeszcze tu przyjdzie; następnie, zapuściwszy się w aleje Green Parku, znalazł odpoczynek pod jednem z drzew. Słońce świeciło jasno, a lekki wietrzyk szumiał w listowiu lipy; jednakże chłopak, leżąc pod lipą, czuł w sercu ból dotkliwy — taki mrok zdawał się gromadzić wokół jego szczęścia.
Ponad zgiełkiem ulicznym wyróżnił się głos „Wielkiego Bena“, wydzwaniającego trzecią godzinę. Dźwięk ten potrącił w chłopcu jakąś nutę. Dobywszy ćwiartkę papieru, Jon począł na niej coś gryzmolić ołówkiem. Napisał już jedną i błądził okiem po trawie, szukając natchnień do drugiego wiersza, gdy naraz coś twardego dotknęło jego ramienia — była to zielona parasolka. Ponad nim stała Fleur we własnej osobie!
— Mówiono mi, żeś był i że masz powrócić. Zaraz sobie pomyślałam, że pewno cię tu znajdę. I znalazłam... prawda, że to pyszne!
— Och, Fleur! Myślałem, żeś już zapomniała o mnie!
— Przecież ci mówiłam, że nie zapomnę!
Jon ujął mocno jej ramię.