Poczta była nieciekawa. Jakiś przekaz, jakiś rachunek za sprawunki, zrobione przez Fleur. Jakiś cyrkularz w sprawie wystawy rytownictwa. Jakiś list, zaczynający się od słów:
Wyglądało to na zagajenie jakiejś niemiłej sprawy. Spojrzał odrazu na podpis. Nie było go wcale! Niedowierzając, przerzucił stroniczkę i obejrzał każdy rożek. Nie występując na widowni publicznej, Soames nigdy nie otrzymywał anonimowych listów — to też pierwszą myślą jego było podrzeć to pismo jako rzecz niebezpieczną; drugą zaś myślą było przeczytać go jako coś nad miarę niebezpiecznego.
Doszedłszy do tego miejsca, Soames machinalnie zatrzymał się i począł przyglądać się stemplowi pocztowemu. O ile zdołał zgłębić nieprzeniknioną tajemnicę, w jaką spowiła ją zwierzchność pocztowa, było tam coś, co kończyło się na „sea“, a w środku miało literę „t“. Chelsea? Nie? Battersea? Być może! Zaczął czytać dalej: