Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/245

Ta strona została przepisana.

chany, że pomyślałem sobie, iż lepiej panu o tem powiedzieć. Prawda, że to trochę po staroświecku... przychodzić najpierw do rodziców, ale myślę, że pan mi to wybaczy. Byłem u mego ojca; odpowiedział mi, że gdy sprawę ułożę, to on do mnie przyjedzie. On, prawdę mówiąc, prawie że sprzyja tej myśli. Mówiłem mu o pańskim Goyi.
— Aha! — ozwał się Soames, głosem nieopisanie oschłym. — On prawie że sprzyja?...
— Tak, proszę pana... a pan?
Soames uśmiechnął się blado.
— Widzi pan — ciągnął dalej Mont, obracając w ręce kapelusz słomkowy, podczas gdy jego włosy, brwi i nawet uszy jakgdyby podnosiły się z ekscytacji; — gdyby pan był przeszedł wojnę, nie mógłby pan nic poradzić na to, że jest się tak rozgorączkowanym i prędkim.
— Do żeniaczki, a potem do rozwodu — kończył zwolna sens Soames.
— Nie z Fleur, panie łaskawy. Niech pan sobie wyobrazi, że jest pan na mojem miejscu.
Soames odchrząknął. Ten sposób ujęcia sprawy był argumentem dość silnym.
— Fleur jeszcze jest za młoda — odrzekł wymijająco.
— O nie, panie szanowny. W dzisiejszych czasach ludzie ogromnie szybko posuwają się w latach. Mój ojciec wydaje mi się zupełnie jeszcze dzieckiem. Jego aparat myślowy nie posunął się naprzód ani o włosek. Ale prawda, że on jest Baronight; to go powstrzymuje.
— Baronight? — powtórzył Soames. — Cóż to takiego?

— Bart,[1] panie łaskawy. I ja kiedyś będę Bart. Ale ja to przeżyję.

  1. Skrócenie, zam. baronet, tytuł stawiany po nazwisku.