Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/246

Ta strona została przepisana.

— Wiech więc pan sobie pójdzie i przeżyje to wszystko — rzekł Soames.
Mont odrzekł tonem błagalnym:
— O, nie, panie szanowny! Muszę tu szwendać się wokoło, a nie będę miał psiego szczęścia. Jednakże sądzę, że pan pozwoli Fleur czynić, co się jej podoba. Madame udziela mi swego pozwolenia.
— Naprawdę? — ozwał się Soames chłodno.
— Ale pan chyba nie daje mi odprawy? — to mówiąc, młodzian spojrzał tak smętnie, że aż Soames uśmiechnął się.
— Wolno panu uważać się za bardzo posuniętego w latach — rzekł — jednakże mnie pan wydaje się jeszcze młokosem. Paplać zawczasu o wszystkiem, to nie dowód dojrzałości.
— Święta prawda, panie łaskawy; przyznaję panu rację co do naszego wieku. Ale żeby pan wiedział, że myślę o interesie... otóż dostałem zajęcie.
— Miło mi słyszeć o tem.
— Zawarłem spółkę z pewnym nakładcą; mój rodzic wpłacił udział.
Soames zatkał sobie ręką usta; o mało co nie wyrwało mu się:
— A niech tam Bóg ma tego nakładcę w swej opiece!
Począł szaremi oczyma badać rozgorączkowanego młodzieńca.
— Nie mam niechęci do pana, panie Mont, jednakże Fleur jest dla mnie wszystkiem na świńcie... Wszystkiem... czy pan rozumie?
— Tak jest, rozumiem, proszę pana. Jednakże i dla mnie jest ona wszystkiem na święcie.
— Możliwe. Rad jestem w każdym razie, że pan mi to powiedział. A teraz sądzę, że niema już o czem mówić.