Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/26

Ta strona została przepisana.

białemi obłoczkami, które wyglądały — a może i smakowały — jak lody cytrynowe. Słychać było, jak Bob grał na harmonji; melodja pieśni przejmowała duszę chłopca jednocześnie lubością i smutkiem. Znów się obrócił i przyłożył ucho do ziemi (Indjanie umieją pochwycić uchem nawet zdaleka ciągnące odgłosy), jednakże nie słyszał nic — co najwyżej dźwięk harmonji! Ale niemal w tejże chwili istotnie posłyszał słaby turkot, podobny do pomruku żaren. Tak!... to powóz... nadjeżdża!... nadjeżdża!
Zerwał się na równe nogi. Czy miał czekać na ganku, czy też wbiec na schody, na górę, a w chwili, gdy będą wchodzili, zawołać „Uwaga!“ i zjechać powoli po poręczy, głową wprzód? Czy miał...? Powóz skręcił w dróżkę ogrodową. Było już zapóźno! Nie zostało mu nic innego, jak tylko czekać i podskakiwać z niecierpliwości. Powóz nadjechał żwawo, zaturkotał i zatrzymał się. Ojciec wyszedł zeń, jakby życie z ucichłego ciała. Schylił się — w tejże chwili mały Jon podskoczył wgórę — i zderzyli się z sobą. Ojciec odezwał się zwykłym swym obyczajem:
— Jak Boga kocham! Aleś ty się opalił, mój chłopcze! Uczucie wyczekiwania — czegoś upragnionego — biło niesłabnącym zdrojem w duszy małego Jona... Powłóczystem, nieśmiałem spojrzeniem dostrzegł matkę, uśmiechniętą, w niebieskiej sukni oraz z błękitną woalką na czapce i włosach. Podskoczył jak tylko mógł najwyżej, nogami oplótł jej kibić i wtulił się w jej objęcie. Posłyszał jej westchnienie i uczuł jej uścisk wzajemny. Oczy jego, jeszcze wówczas ciemnoniebieskie, długo wpatrywały się w jej ciemnobrunatne tęczówki, aż nakoniec jej wargi przycisnęły się do jego powiek, a wtedy, przytulając się do niej ze wszystkich sił, posłyszał, jak śmiejąc się i niby piszcząc zcicha, mówiła:
— Aleś ty silny, Jonie!