Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/262

Ta strona została przepisana.

— dość głębokiej na wiek jej młody — przeszła do innych, nie tak filozoficznych, rozważań. Jeżeliby namówiła Jona do rychłego i tajnego małżeństwa... to i cóż wtedy?... Jon nienawidził krętactwa... A więc może byłoby lepiej powiedzieć mu wszystko? Jednakże poryw ten zmroziło przypomnienie twarzy jego matki. Fleur zlękła się. Matka miała nad nim władzę, większą niż ją mieć mogła ona sama. I któż mógłby powiedzieć? Zbyt wielkie byłoby ryzyko! Pogrążona głęboko w tych odruchowych kalkulacjach minęła Green Street i dojechała do Hotelu Ritz. Wysiadłszy tam, wróciła nazad w stronę Green Parku. Burza obmyła wszystkie drzewa; ociekały jeszcze wodą. Ciężkie krople spadały na jej suknię. Ażeby ich uniknąć, przeszła na drugą stronę, przed samym frontem klubu Iseeum. Spojrzawszy przypadkowo w górę, spostrzegła Monsieur Profonda, stojącego wraz z jakimś wysokim panem we wnęce okna. Skręciwszy w Green Street, posłyszała, że ktoś woła ją po imieniu — i ujrzała „łazika“ podchodzącego ku niej. Zdjął przed nią kapelusz — błyszczący cylinder, do jakiego zawsze czuła szczególną odrazę.
— Dobry wieczór, panno Forsyde. Czy nie mogę dla pani uczynić jakiej małej rzeczy?
— Owszem, niech pan przejdzie na drugą stronę.
— Powiadam pani!... Czemu pani mnie nie lubi?
— Ja?... pana?...
— Tak to wygląda.
— No tak... więc dlatego, że pan we mnie wzbudził myśl, iż na świecie żyć nie warto.
Monsieur Profond uśmiechnął się.
— Ależ, panno Forsyde, proszę się nie martwić! Niechże sobie tak i będzie! Nic nie trwa wiecznie.
— Niektóre rzeczy trwają — zawołała Fleur — przynajmniej u mnie... zwłaszcza sympatje i antypatje.
— No, to mnie naprawdę czyni nieszczęśliwym.