Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/27

Ta strona została przepisana.

Wówczas zsunął się z jej objęć i ciągnąc ją za rękę, szurnął wgłąb hallu.
Gdy siedział pod dębem, zajadając konfitury, uderzały go w matce różne rysy i szczegóły, których wpierw zdawał się nie dostrzegać: tak naprzykład, policzki jej były śmietankowego koloru, w ciemnozłotych jej włosach snuły się srebrzyste nitki, na grdyce nie miała, jak Bella, żadnego guza, a chód jej odznaczał się cichością i spokojem. Zauważył też parę drobnych kreseczek, biegnących od kącików jej oczu, pod niemi zaś jakiś cień miły i ujmujący. Była piękna jak zawsze, piękniejsza niż „Da“, lub Mademoiselle, lub „ciocia“ June, lub nawet „ciocia“ Holly, do której nabrał wielkiej sympatji ostatniemi czasy; ba, piękniejsza nawet niż Bella, która miała hoże policzki i czasami była nazbyt gwałtowna w swych wystąpieniach. Ta nowa uroda matki była szczegółem wielkiej wagi, to też chłopak jadł tego dnia mniej, niż się po nim spodziewano.
Po podwieczorku ojciec wyraził ochotę przespacerowania się z nim po ogrodzie. Wszczął więc chłopak długą rozmowę na tematy ogólne, omijając sprawy tak osobiste, jak przygody Jmć Lamorac’a, zwycięskie wojny Austrjaków oraz pustkę, jaką odczuwał w ciągu trzech dni ostatnich i która oto nagle została zapełniona. Ojciec opowiadał mu o miejscowości, zwanej Glensofantrim, gdzie bawił niedawno z matką, i o krasnoludkach, które tam wychodzą z ziemi, gdy na świecie wszystko ucichnie. Mały Jon stanął, rozkraczywszy nogi.
— Czy ty naprawdę temu wierzysz, tatusiu?
— Nie, Jonie, ale myślałem, że ty uwierzysz.
— A czemu?
— Bo jesteś młodszy ode mnie... a to są postaci czarnoksięskie.
Małemu Jonowi wyciągnął się podbródek.