Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/271

Ta strona została przepisana.

Ruszył dalej, posuwając się koło rur z ciepłą wodą. Fleur cicho, na palcach, poszła za nim.
— Opowiedz mi o tem, ojczulku!
Soames okrył się maską wielkiego spokoju.
— I cóżbyś chciała, w swoim wieku, dowiedzieć się o tych sprawach?
— Czy ona żyje?
Skinął głową.
— I zamężna?
— Tak.
— Czy to aby nie matka Jona Forsyta? I ona była dawniej twoją żoną...
Słowa te wypowiedziane zostały w błysku intuicji. Jego obronne stanowisko pochodziło zapewne z obawy, by Fleur nie wiedziała o tej zadawnionej ranie, drażniącej jego dumę. Jednakże zdumiała się i przeraziła — widząc i słysząc, że ktoś tak spokojny i sędziwy, jak jej ojciec, wzdryga się jakby rażony ciosem, a w głosie jego przebija się nuta dotkliwego bólu!
— Kto ci to powiedział? Jeżeli ciotka...! Nie mogę na to pozwolić, by plotkowano o tem zdarzeniu.
— Ależ, ojczulku — ozwała się Fleur łagodnie — przecież to takie dawne czasy!
— Dawne czy niedawne, ale ja...
Fleur zaczęła gładzić go po ramieniu.
— Starałem się zapomnieć — wybuchnął nagle — nie życzę sobie, by mi to przypominano.
A następnie, jakgdyby dając upust jakiemuś długiemu i utajonemu rozdrażnieniu, dodał:
— W dzisiejszych czasach ludzie nie rozumieją tego. Tak jest, naprawdę wielka namiętność! Nikt tego odczuć nie umie.
— Ja umiem — oz wała się Fleur prawie szeptem.
Soames, który wpierw odwrócony był do niej plecami, teraz zwrócił się w jej stronę.