Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/272

Ta strona została przepisana.

— Co też mówisz? Takie dziecko jak ty!
— Możem i ja ją odziedziczyła, ojczulku.
— Co?
— I to... widzisz... względem jej syna...
Soames pobladł jak ściana, a Fleur wiedziała, że sama też nie wygląda lepiej. Stali, wpatrując się wzajemnie w siebie, wśród nadpływających fal gorąca, woniejących surowym zapachem ziemi, geranjum w doniczkach, i winorośli plączących się silnie z sobą.
— To warjactwo! — rzekł nakoniec Soames przez zęby.
Nie poruszając się prawie, mruknęła:
— Nie gniewaj się, ojczulku. Nie mogę na to nic poradzić.
Jednakże nie widać było po nim, by się gniewał; był tylko raniony, raniony głęboko.
— Myślałem — wyjąkał — że ta błazenada poszła już całkowicie w niepamięć.
— O nie! spotęgowała się dziesięciokrotnie!
Soames uderzył nogą w rurę kaloryferu. Ten bezradny ruch wzruszył Fleur, która nie miała żadnej — najmniejszej nawet — obawy przed ojcem.
— Tatusieńku! — przemówiła. — Sam wiesz, że jak co być musi, to już musi!
— Musi! — powtórzył Soames. — Sama nie wiesz, co mówisz. Czy ten chłopak też dowiedział się o wszystkiem?
Krew uderzyła jej do policzków.
— Jeszcze nie.
Odwrócił się znów od niej i przekrzywiwszy nieco jedno ramię, stał wpatrując się uporczywie w przegięcie rury.
— Zgoła mi się to nie podoba — rzekł nagle. — Nie może być dla mnie nic przykrzejszego. Syn tego draba! To... to... przewrotność!