Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/275

Ta strona została przepisana.

zgoła się tem nie przejmował!... A może matka się przejmowała?
Weszła do sadu i usiadła pod drzewem czereśni. W górnych konarach szeleścił wiatr; niebo, widziane poprzez szczeliny listowia, było mocno błękitne i zawleczone białemi obłokami, jakie tworzą niemal nieodłączną akcesorję nadrzecznego krajobrazu. Pszczoły chroniąc się od wiatru, pobrzękiwały cicho, a na bujną trawę padał cień głęboki z drzew owocowych zasadzonych przez ojca Fleur przed dwudziestoma pięciu laty. Ptaki prawie pocichły, kukułki przerwały swą śpiewkę, tylko synogarlice ożywały się jeszcze gruchaniem. Szelest liści, pobrzęk pszczół i owo gruchanie nie nadługo były ukojeniem jej rozdąsanych nerwów. Przycupnąwszy — z łokciami wspartemi na kolanach — poczęła snuć plany. Należało przywieść ojca do tego, by wspierał ją w jej działaniu. Czyż mógł mieć jakieś skrupuły, gdy szło o jej szczęście? Przez dziewiętnaście niemal lat swego życia mogła aż nadto się upewnić, że jedyną rzeczą, o którą naprawdę ojciec się troszczył, było jej szczęście, jej przyszłość. Powinna więc jedynie przekonać go, że przyszłość jej nie może być szczęśliwa bez Jona. On uważał to za niemądry kaprys. Jakże niemądrzy są ludzie starsi, sądząc, że umieją określić stan uczuć ludzi młodszych od siebie! Czyż on się nie przyznał sam do tego, że w latach młodszych żywił miłość namiętną? Powinien tedy był zrozumieć!...
— On gromadzi dla mnie pieniądze — myślała — ale co mi z tego, gdy nie będę szczęśliwa?
Pieniądze — i wszystko co za nie kupić można — nie przynoszą szczęścia. Szczęściem darzy jedynie miłość. Wolookie stokrotki, które ogródkowi nadawały niekiedy wygląd taki rozmarzony, rosły dziko i szczęśliwie — i miały w swem życiu radosne chwile.
— Nie powinni byli nazywać mnie Fleur — rozmy-