Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/279

Ta strona została przepisana.

— Ja? — odparł z goryczą. — Pomóc?... Jestem przecie przeszkodą... głównym powodem i przeszkodą... czy nie tak prawią wieści? Ty masz moją krew w żyłach.
To mówiąc, powstał z krzesła.
— Tak jest... oliwa dolana do ognia. Jeżeli będziesz trwała w uporze, to winę później przypiszesz samej sobie. No, no! nie bądźże nierozsądna, moje dziecię... moje jedyne dziecię!...
Fleur oparła czoło o jego ramię.
Taki w niej wrzał zamęt uczuć i myśli — jednakże nie należało okazywać go po sobie. Nie, nie, pod żadnym warunkiem!
Oderwała się od ojca i wyszła w szarzyznę zmroku — silnie wzburzona, lecz nie przekonana. Wszystko w niej było jakieś nieuchwytne i niezdecydowane, niby kształty i cienie rozsypane po ogrodzie. Silnie rysowała się tylko rzecz jedna — chęć posiadania, osiągnięcia tego, co zamierzyła.
Jakaś topola ostrym kończarem wrzynała się w ciemno-błękitne niebo, godząc w jakąś jasno świecącą gwiazdę. Bosa przemoczyła buciki Fleur i dreszczem zimnym musnęła jej odsłonięte ramiona. Goś pociągnęło Fleur nad brzeg rzeki — stanęła tam, przyglądając się smudze księżycowej na mroczniejącej toni. Nagle poczuła zapach dymu tytoniowego, a z wody wyłoniła s;ę biała postać, jakby wyczarowana przez księżyc. Był to młody Mont w flanelowym kostjumie, stojący na dnie swej łodzi. Posłyszała lekkie syczenie papierosa, rzuconego w wodę.
— Panno Fleur — ozwał się głos — proszę nie znęcać się nad nieszczęsnym. Czekam tu od wielu godzin.
— Na co?
— Proszę wejść do mej lodzi.
— Nie mam ochoty.
— A czemu nie?