Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/32

Ta strona została przepisana.

była piękna... kiedy sobie o tem pomyślę... A Mademoiselle jest prawie że brzydka.
— Mademoiselle ma twarz bardzo miłą.
— O, tak, miłą. Lubię twoje promyczki, mamusiu.
— Promyczki?
Mały Jon przytknął paluszek do jednego z kącików jej oczu.
— Ach, te zmarszczki? Ależ one są oznaką starości.
— One się ukazują, gdy ty się śmiejesz.
— Ale mnie nie upiększają bynajmniej.
— Owszem, mnie się bardzo podobają. Czy ty mnie kochasz, mamusiu?
— Tak, kocham cię... kocham, mój drogi.
— I zawsze tak samo?
— Zawsze tak samo.
— Czy bardziej, niż myślałem?
— Bardziej... o wiele bardziej.
— No, to i ja tak samo cię kocham... więc wet za wet...
Uświadamiając sobie, że nigdy dotąd w całem swem życiu nie wywnętrzył się w tej mierze co dzisiaj, odczuł znów nagły zwrot ku męskości Jmci Lamoraca, Dicka Needhama, Hucka Finna i innych zuchów.
— Czy mogę ci pokazać parę sztuk? — zapytał, i nie czekając odpowiedzi, ześliznął się z jej ramion i stanął na głowie. Następnie, podniecony jej nietajonym podziwem, wszedł na łóżko i rzuciwszy się głową wdół, wywinął koziołka, nie dotykając się niczego rękami. Sztukę tę powtórzył parokrotnie.
Tego wieczora, obejrzawszy wszystko, co rodzice przywieźli, pozostał dłużej na kolacji, siedząc pomiędzy nimi przy okrągłym stoliku, którego zwykli używać, gdy jadali we dwójkę. Był do ostateczności podniecony. Matka miała na sobie suknię popielatą z kremowym szlaczkiem, z małych koronkowych różyczek, a okalającym sma-