Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/336

Ta strona została przepisana.

— Zobaczy pan — odrzekł. — Ma właśnie zajść wielka zmiana. Zasada władna zamknęła swój interes.
— Co? — spytał Soames.
— Dom jest do wynajęcia! Dowidzenia panu! Już odchodzę.
Soames patrzył, jak córka podała Michałowi rękę, jak skrzywiła się, gdy ten ścisnął rękę jej zbyt silnie; posłyszał też wyraźnie westchnienie wychodzącego młodzieńca. Po chwili Fleur odeszła od okna, wodząc palcem po mahoniowej krawędzi bilardu. Przyglądając się jej, Soames zgadywał, że zamierzała zadać mu jakieś pytanie. Doszedłszy do ostatniej bandy bilardowej, objęła ją palcem i podniosła oczy wgórę.
— Czyś to ty, tatusiu, do tego się przyczynił, że Jon przestał do mnie pisać?
Soames potrząsnął głową.
— Więc ty nie wiesz o niczem? — zapytał. — Jego ojciec umarł tydzień temu.
— Och!
Na jej przerażonej i zachmurzonej twarzy dostrzegł nagłe usiłowanie zrozumienia, co się święci.
— Biedny Jon! Czemuś ty mi o tem nie mówił, ojczulku?
— Nigdy nie wiem, co mam zrobić! — rzekł Soames zwolna; — ty nie masz do mnie zaufania.
— Miałabym je, gdybyś chciał mi dopomóc, tatusiu najdroższy.
— A możebym i dopomógł.
Fleur złożyła ręce.
— Och, kochany... gdy czegoś pragnie się strasznie, wtedy nie myśli się o innych ludziach. Nie gniewaj się na mnie!
Soames wyciągnął rękę przed siebie, jakgdyby chciał się uchronić od obryzgania błotem.
— Ja rozmyślałem — odezwał się. Doprawdy, skąd