Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/345

Ta strona została przepisana.

tam było, było staranne, sumienne i skończone. Przypominając sobie, jak to ojciec nie okazywał nigdy ani śladu jakichkolwiek uroszczeń czy pretensjonalności — z jaką skromnością mówił o swych własnych wysiłkach i nazywał siebie „amatorem“, Jon nie mógł oprzeć się uczuciu, że naprawdę nigdy nie znał swego ojca. Zasadą jego ponoś było — brać siebie na serjo, ale nie naprzykrzać się innym przez uświadamianie im tego. W tem wszystkiem było coś, co przemawiało do chłopca, każąc mu przyłączać się całą duszą do zasłyszanego kiedyś zdania matki:
— Była to natura prawdziwie subtelna. Cokolwiek czynił, zawsze z tem łączyła się myśl o innych. Kiedy zaś powziął decyzję, która mogła wywołać sprzeciw, nie okazywał przytem wielkiego wahania... prawda, że zupełnie nie w duchu wieku? Dwa razy w życiu musiał iść przeciwko wszystkiemu i wszystkim — a przecież bynajmniej go to nie rozgoryczyło.
Jon ujrzał wtedy łzy, płynące jej po twarzy — choć starała się w tejże chwili odwrócić ją od niego. Śmierć męża znosiła tak spokojnie, że Jon wpierw niekiedy myślał, iż niebardzo cios ten odczuła. Teraz dopiero, gdy jej się przyglądał, czuł, jak dalece brakło mu godności i panowania nad sobą, będącego cechą zarówno jego matki jak i ojca. Podszedł do niej cicho i objął jej kibić ramieniem. Pocałowała go szybko, lecz namiętnie, i wyszła z pokoju.
Pracownia, w której sortowali obrazy i zaopatrywali je w napisy, była kiedyś salą szkolną Holly, przeznaczoną dla jej jedwabników, suszonej lawendy, ćwiczeń muzycznych oraz innych przedmiotów nauczania. Teraz — mimo że koniec lipca niebardzo się pięknie zapowiadał od północy i wschodu — ciepłe i senne powietrze wpływało między zdawna spłowiałe, fioletowe kotary płócienne. Ażeby nieco powetować minioną chwałę, Irena