Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/351

Ta strona została przepisana.

Jakoś cieplej, spokojniej, nie tak niesamowicie było tam na dworze, gdzie wisiał w niebie złoty księżyc, niedawno po pełni. Swoboda nocy miała w sobie jakieś ukojenie. O, gdybyż on i Fleur spotkali się byli na jakiejś odludnej wyspie — bez przeszłości — za mieszkanie mając przyrodę! Jon miał wciąż wielkie wyobrażenie o bezludnych wyspach, gdzie rosną drzewa chlebowe, a błękit wód rozlewa się ponad lawą korali. Noc była pełna głębi, pełna swobody — był w niej jakiś powab, jakaś ponęta, jakaś obietnica — jakaś ucieczka przed sidłami zdradzieckiemi, przed miłością! Osesek, przywiązany do mamusinego fartuszka!... Policzki zapałały mu rumieńcem. Zamknął okno, ściągnął story, zgasił światło i wyszedł na górę.
Drzwi jego pokoju były otwarte, paliło się światło. Matka, jeszcze w sukni wieczorowej, stała koło okna. Gdy Jon wszedł, odwróciła się i rzekła:
— Usiądź, Jonie, to pomówimy z sobą.
Usiadła na krześle pod oknem, a Jon na swojem łóżku. Obrócona była do niego profilem; piękno i wdzięk jej figury, delikatność linij brwi, nosa i szyi, jej osobliwa i jakby odległa subtelność, wzruszyły Jona niezmiernie. Jego matka nigdy nie należała do swego otoczenia — weszła w nie niejako skądś zdaleka! I cóż zamierzała mu powiedzieć — jemu, który chciał jej się zwierzyć z tylu rzeczy, kryjących się na dnie jego serca?
— Wiem, że dziś była tu Fleur. Nie jestem wcale zdziwiona.
A zdawało się, jakoby jeszcze dopowiedziała:
— Ona jest córką swego ojca!
W Jonie zdrętwiało serce. A ona spokojnie mówiła dalej:
— Mam list cjca. Podniosłam go owego wieczora