Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/357

Ta strona została przepisana.

życiem lub twojem. Ty to potrafisz, ojczulku, wiem, że potrafisz.
— Wobec tego wiesz bardzo wiele — brzmiała głucha odpowiedź Soamesa.
— Jeżeli chcesz, to Jon i ja poczekamy rok cały... a choćby i dwa lata.
— Zdaje mi się — mruknął Soames — że ciebie nic nie obchodzi to, co ja czuję.
Fleur przycisnęła rękę do jego policzka.
— Owszem, obchodzi, tatusiu drogi. Ale ty nie chciał — byś zrobić mnie ogromnie nieszczęśliwą.
Och, jakże ona zręcznie kołowała, byle dopiąć swego! Starając się całą swą mocą wyrobić w sobie przekonanie, że ona dba o niego, nie mógł — nie mógł — nabrać tej pewności. Jedyną osobą, na której jej zależało i o którą dbała, był ten chłopiec! Czemuż to on, Soames, ma pomagać jej w zdobyciu tego chłopca, który zabijał jej miłość ku rodzonemu ojcu? Czemuż, czemu miał to czynić? Według praw forsytowskich było to głupotą! Z tego niczego nie można było uzyskać... niczego! Oddać ją temu chłopcu! Puścić ją do obozu nieprzyjacielskiego, pod wpływ kobiety, która skrzywdziła go tak głęboko! Zwolna... nieuchronnie... przyjdzie mu utracić ten jedyny kwiat życia! I naraz odczuł, że ręka jego stała się wilgotną. Serce drgnęło mu boleśnie. Nie mógł znieść jej płaczu. Czemprędzej położył drugą rękę na jej ręce — i znów spadła na nią łza. Tego już nie mógł wytrzymać!
— No, no! — odezwał się. — Pomyślę jeszcze nad tem, i zobaczę, co w mojej mocy. No, no, uspokój się!
Jeżeli to jej koniecznie potrzebne do szczęścia, tedy już niech to uzyska! Nie mógł jej odmówić swojej pomocy. I chcąc uniknąć jej podziękowań, wstał z krzesła i podszedł ku pianoli — która czyniła tyle hałasu. W chwili gdy dochodził do instrumentu, muzyka nagle