Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/365

Ta strona została przepisana.

siebie w oświetleniu osób drugich — niby pies, co zetknął się ze swojem odbiciem w zwierciadle i jest jednocześnie zaintrygowany i zaniepokojony tą niedosiężną zjawą.
Nie kwapiąc się do domu, zjadł obiad w mieście, u „Conoisseurs“. Gdy zajadał gruszkę, nagle przyszło mu do głowy, że, gdyby nie był pojechał do Robin Hill, chłopak powziąłby może inną decyzję. Pamiętał wyraz jego twarzy, gdy Irena jemu, Soamesowi, wzbraniała się podać rękę. Czyż Fleur dobry zysk wyciągnęła dla siebie, starając się zanadto upewnić swą pozycję?
Do domu przyjechał o wpół do dziewiątej. Gdy samochód wjeżdżał w jedną z bram przejazdowych, rozległ się chrzęstliwy łomot motocykla, przejeżdżającego przez drugą bramę. Był to niewątpliwie młody Mont, zatem Fleur nie była osamotniona. W każdym razie Soames, wchodząc do domu, czuł się nieswojo. W saloniku o kremowych boazerjach siedziała Fleur, wsparłszy łokcie na kolanach a podbródek na splecionych z sobą dłoniach, i wpatrywała się w białą kameiję, zasłaniającą kominek. Soames, rzuciwszy na nią okiem, zanim go dostrzegła, poczuł nowy strach. Cóż ona tam widzi wśród tych białych kamelij?
— Aha, tato!
Soames potrząsnął głową. Język odmówił mu posłuszeństwa. Ależ to mordęga! Ujrzał, że oczy jej się rozszerzyły, a usta drżały.
— I co? co? Prędko, tatku!
— Moja droga — zaczął Soames. — Uczy... uczyniłem, co było w mej mocy, ale...
I znów potrząsnął głową.
Fleur podbiegła ku niemu i ręce złożyła na jego barkach.
— Ona?
— Nie — mruknął Soames; — nie ona, lecz on. Ka-