Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/52

Ta strona została przepisana.

Albowiem mimo sennej postawy, jaką przybrał w owym okresie — dwadzieścia lat temu — gdy wziął rozwód z Ireną, Soemes przekonał się, iż zachował prawie bezwiednie kontrolę nad wszystkiemi czysto Forsyte’owskiomi sprawami.
Tylko na chwilę się zawahawszy, skinął głową i wszedł do klubu, Od czasu, gdy w Paryżu zmarł szwagier, Montague Dartie (co do tej śmierci nikt nie umiał wydać pewnego sądu, poza tem jedynie, że bezwątpienia nie było to samobójstwo), klub Iseeum wydał się Soamesowi bardziej szanownym przybytkiem. Nadto Jerzy wyszumiał już do ostatka z szałów młodości i oddał się niepodzielnie uciechom smakoszostwa, odżywiając się nieźle, ale strzegąc się zbytniej otyłości, i zadłużając się — jak mówił — „tylko u paru starych sknerów, żeby mieć w życiu jakieś zajęcie“.
Wiedział o tem Soames, przeto podchodząc ku wnęce okna, w której tkwił jego kuzyn, nie miał w sobie onieśmielającego poczucia niedyskrecji, jakiego doznawał tu pierwej za każdym swym pobytem. Jerzy wyciągnął ku niemu dłoń starannie utrzymaną.
— Nie widziałem cię od czasu wojny — ozwał się. — Jakże się miewa twoja małżonka?
— Dziękuję — odrzekł Soames chłodno. — Całkiem dobrze.
Jakaś ukryta drwinka na chwilę wykrzywiła mięsistą twarz Jerzego i wyjrzała ukradkiem z jego oka.
— Ten Belgijczyk... Profond — oznajmił — jest obecnie członkiem naszego klubu... Rum ma w nim stałego odbiorcę.
— Doprawdy! — mruknął Soames. — W jakiej sprawie chciałeś widzieć się ze mną?
— Idzie mi o starego Tymoteusza... pewnie on lada chwila odwali kitę. Przypuszczam, że już sporządził testament.