Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/54

Ta strona została przepisana.

I czegóż ty będziesz się utrzymywał, gdy do tego dojdzie? Ja będę pracował sześć godzin dziennie, nauczając polityków, jak mają się zachować w tej zabawie. Weź moją katę wyścigową, Soamesie; idź do parlamentu, zapewnij sobie czterysta funtów... i daj mi posadę.
I widząc, że Soames już wychodzi, usiadł zpowrotem na wnęce okna.
Soames ruszył wzdłuż Piccadilly, pogrążony w myślach i wstrząśnięty do głębi słowami kuzyna. On sam przecie (mówił sobie w duchu) przez całe życie wciąż tylko harował i oszczędzał, natomiast Jerzy zawsze był trutniem i marnotrawcą... a przecież, gdyby kiedyś przyszło do konfiskaty, to los padnie właśnie na niego... Soamesa Forsyte’a... człowieka oszczędnego i pracowitego! Było to zaprzeczeniem wszelkiej zasługi, obaleniem wszelkich zasad Forsyte’owskich! Czyż na innych zasadach może wspierać się i wzrastać cywilizacja? Soames co innego o tem sądził... I cóż? przypuśćmy, że nie zabiorą mu obrazów, bo nie będą się znali na ich wartości. Ale cóż będą warte same obrazy, gdy ci manjacy zaczną doić jego kapitał? Nikt nie zechce kupować tego śmiecia...
— Nie dbam o siebie — myślał — w moim wieku mogę wyżyć z pięciuset funtów rocznie i nawet nie poczuć różnicy. Ale Fleur!...
Ta fortuna, tak mądrze ulokowana w wartościowych przedmiotach, te skarby tak troskliwie wyszukiwane i gromadzone — wszystko to było przeznaczone dla niej. A jeżeli tak się złożą okoliczności, że nie będzie mógł jej tego podarować lub zostawić w spadku — no, to niema po co żyć!... a cóż komu przyjdzie z tego, że teraz on pójdzie popatrzyć na te warjackie bzdury futurystyczne, tę sztukę przyszłości, co do której niewiadomo, czy ma jaką przyszłość?
W każdym razie, dotarłszy do galerji na Cork Street,