Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/56

Ta strona została przepisana.

oraz jego inicjały w jednym rożku. Nieco upewniony, podniósł oczy ku twarzy młodego człowieka. Ponad pospolicie ubraną powierzchownością zauważył żółtawe sarnie uszy, roześmiane usta, przybrane po obu stronach równo przystrzyżoną szczecinką, oraz małe i żywe oczka.
— Dziękuję panu — odrzekł, a po chwili, jakby nieco podrażniony, dodał. — Rad jestem słyszeć, że pan kocha piękno; dziś tak rzadko się to spotyka.
— Przepadam za niem — oświadczył młodzieniec — jednakże pan i ja należymy tylko do niedobitków starej gwardji.
Soames uśmiechnął się.
— Jeżeli pan naprawdę interesuje się obrazami — rzekł — to oto mój bilet wizytowy. Mógłbym panu pokazać parę dzieł bardzo dobrego pendzla, gdyby pan był łaskaw zajrzeć do mnie której niedzieli.
— Bardzo to wielka uprzejmość z pańskiej strony. Przylecę jak ptaszek! Nazywam się Mont... Michał... — i zdjął kapelusz.
Soames, już w duchu żałując swego porywu, odwzajemnił się lekkiem poruszeniem swego kapelusza, rzucając wzgardliwym wzrokiem na drugiego z sąsiadów, który miał purpurowy krawat, okropne ślimakowate baczki i drwiące spojrzenie — z czem całkowicie zakrawał na poetę!
Była to pierwsza niedyskrecja, jakiej dopuścił się od — dawna — tak iż poczuł się zmuszony usiąść w bocznej alkowie. Cóż go opętało, by wręczać bilet wizytowy jakiemuś fircykowi, który nawet nie umiał się na tem poznać? I postać Fleur, która zawsze taiła się w głębi jego myśli, naraz wystąpiła wprzód, jak filigranowa figurynka z zegara w chwili uderzenia godziny. Na przepierzeniu nawprost alkowy wisiało wielkie płótno usiane mnóstwem kwadratowych plam pomarańczowego koloru; pozatem (o ile Soames mógł dostrzec z miejsca