Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/63

Ta strona została przepisana.

nona. Jednocześnie po drugiej stronie posągu Soames spostrzegł — swoją córkę, z brwiami podniesionemi niemal do niemożliwości wgórę. Widział, że oczy jej skrzyły się boczkiem w stronę chłopca, a chłopak odwzajemniał jej się takiemże spojrzeniem. Potem Irena ujęła syna pod ramię i pociągnęła go za sobą. Soames zauważył, że chłopak się obejrzał, a Fleur patrzyła długo za trojgiem wychodzących.
Jakiś wesoły głos zagadnął:
— Trochę ciężkie, prawda, panie szanowny?
To przechodził ów młokos, który mu podał był chusteczkę. Soames kiwnął głową.
— Nie wiem, ku czemu idziemy!
— O tak! ma pan rację — odpowiedział jowialnie młodzieniaszek; — i oni sami też nie wiedzą.
— Hola, ojczulku! — zadźwięczał głos Fleur. — Toś ty tu! — zupełnie, jakby to on kazał jej czekać na siebie.
Młodzieniaszek, zerwawszy kapelusz z głowy, poszedł dalej.
— No, no! — ozwał się Soames, mierząc ją wzrokiem; — ale punktualna z ciebie kobietka!
Ten pieczołowicie strzeżony skarb jego życia był wzrostu średniego, miał cerę dość rumianą i ciemno-kasztanowe włosy; jej szeroko rozstawione, ciemno-piwne oczy były osadzone w białkach tak jasnych, iż skrzyły się za każdem poruszeniem, a przecie w spoczynku stawały niemal senne pod bieluchnemi, czarną rzęsą obwiedzionemi powiekami, co ponad oczyma zwieszały się nakształt kotary. Profil miała czarujący, a — poza jednym podbródkiem — żadnym szczegółem twarzy nie przypominała ojca. Uświadomiwszy sobie, że wrażenie jej widoku odbiło się rozczuleniem na jego twarzy, Soames zmarszczył się, ażeby zachować niewzruszoność, właściwą