Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/64

Ta strona została przepisana.

Forsytom. Wiedział bowiem, że córka była aż nadto skłonna wyzyskiwać jego słabość.
Wsunąwszy mu rękę pod ramię, zapytała:
— Kto to był, ten pan?
— Podniósł mi z ziemi chustkę. Potem rozmawialiśmy o obrazach.
— Chyba tego obrazu nie zamyślasz kupić, ojczulku?
— Nie — odrzekł Soames ze złością; — ani tej Junony, której tyś się przyglądała.
Fleur pociągnęła go za ramię.
— Och, chodźmy już! to okropna wystawa!
W drzwiach spotkali młodzieńca, zwanego Mont, i jego towarzysza. Lecz Soames — jakby wywiesił tablicę z napisem: „Przekraczanie terenu będzie ścigane sądownie“ — przyjął tylko do wiadomości ukłon młokosa.
— No i kogóż spotkałaś u Imogeny? — zapytał, gdy już byli na ulicy.
— Ciotkę Winifredę i tego Monsieur Profond.
— Oho! — burknął Soames; — tego hultaja! I cóż to ciotka twoja w nim widzi?
— Nie wiem. Ma takie ładne, poważne spojrzenie... matka mówi, że on się jej podoba.
Soames chrząknął.
— Był i kuzyn Val z żoną.
— Co! — zawołał Soames. — Myślałem, że wrócili do Południowej Afryki.
— O nie! Farmę sprzedali. Kuzyn Val zamierza ujeżdżać konie wyścigowe na równinach Sussexu. Kupili sobie ładny, stary dworek i zapraszają mnie do niego.
Soames zakaszlał; nowina ta była mu przykrą.
— Jakże wygląda teraz jego żona?
— Bardzo spokojna, ale jak mi się zdaje, bardzo miła.
Soames znów zakaszlał.