Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/69

Ta strona została przepisana.

budzić licha. Za to nieuniknioną rzeczą stało się pytanie z jej strony. Spojrzał na nią zukosa i zobaczył, że ona czyni to samo. Ozwała się cicho i łagodnie:
— Czemu ty, ojczulku, nie lubisz tych kuzynów?
Soames wydął wargę.
— Skądże ci przyszło o tem myśleć?
Cela se voit.
— „To się widzi.“ Co za sposób wyrażania się! Po dwudziestu latach pożycia z żoną-Francuzką Soames jeszcze nie nabrał sympatji do jej ojczystego języka; uważał go za rekwizyt teatralny, który ponadto w jego myślach kojarzył się zawsze ze wspomnieniem wyrafinowanej ironji, jaka go spotykała w domu.
— Jak? — zapytał. — O co chodzi?
— Ty napewno musisz ich znać... a nie dawałeś tego poznać po sobie. Widziałam, że oni ci się przyglądali.
— Nigdy w życiu nie widziałem tego chłopca — odparł, najzgodniej z prawdą, Soames.
— No, tak, ale widziałeś tamte inne osoby, mój drogi.
Soames znów na nią spojrzał. Cóż to ona ma za wiadomości? Czyżby wygadała się przed nią ciotka Winifreda lub Imogena, albo też Val Dartie i jego żona? W domu strzeżono ją pilnie przed najlżejszem tchnieniem owego skandalu lat dawnych, a Winifreda wiele razy słyszała przestrogę, iż on sobie tego nie życzy, by ktoś pisnął o tem choćby słówko wobec córki. Córka Powinna była wzrastać w przekonaniu, że ojciec nigdy wpierw nie był żonaty.
Atoli ciemne jej oczy, których południowy blask i wyrazistość często niemal lęk w nim budziły, teraz, spotkawszy się z jego wzrokiem, miały wyraz niekłamanej niewinności.
— No tak — ozwal się — twój dziadek poróżnił się