Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/86

Ta strona została przepisana.

— Juna była z tobą... czy to przypadkiem ona nie maczała w tem palców?
— Nie... ale cała sytuacja była wielce dziwna i naprężona, a Jon nie mógł tego nie zauważyć.
Jolyon odetchnął głęboko i rzekł:
— Nieraz zastanawiałem się nad tem, czy powinniśmy przed nim to ukrywać... On i tak kiedyś to odkryje!
— Im później, tem lepiej, Jolyonie; ludzie młodzi miewają sąd taki płytki i bezwzględny!... Cobyś ty, mając lat dziewiętnaście, pomyślał o swojej matce, gdyby postąpiła tak jak ja?
Tak jest! W tem sęk! Jon uwielbiał matkę — jednocześnie zaś nie wiedział nic a nic o tragedjach, o nieubłaganych koniecznościach życia, o tłumionym bólu nieszczęśliwego małżeństwa, o zazdrości ani też o namiętnych porywach — — o wszystkiem tem jeszcze nie wiedział nic, nic zgoła!
— I cóż mu powiedziałaś? — ozwał się nakoniec.
— Że są naszymi krewnymi, ale my ich nie znamy... że ty nigdy nie interesowałeś się zbytnio swoją rodziną, ani też ona tobą... Przypuszczam, że on teraz zacznie ciebie atakować pytaniami.
Jolyon uśmiechnął się.
— To ponoś zastąpi mi dawne ataki samolotów — powiedział. — Ostatecznie już mi ich zabrakło...
Irena spojrzała na niego.
— Wiedzieliśmy, że do tego kiedyś dojdzie.
Odpowiedział jej z nagłą energją:
— Nigdybym nie dopuścił do tego, by Jon miał ci coś za złe poczytać. Nie powinien tego czynić nawet w myślach. Jemu nie brak imaginacji; sądzę, że zrozumie, gdy mu się rzecz całą przedstawi we właściwem świetle. Powinniśmy mu powiedzieć wszystko, zanim dotrze to do niego inną drogą.
— Jeszcze nie teraz, Jolyonie.