Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/88

Ta strona została przepisana.

i odrazu wyrosło w pewność, iż widzi przed sobą swoje „marzenie“. To też wszystko, co nastąpiło potem, wraz mu się wydało naturalnem i cudownem. Fleur! Samo już jej imię niemal wystarczało, by oczarować kogoś, co tak był wrażliwy na brzmienia wyrazów. W homeopatycznym wieku, gdy chłopcy wychowywali się pospołu z dziewczętami i gdy przestawanie ich z sobą wiodło niemal do zatarcia się różnic między jedną płcią i drugą, Jon był wyjątkowo staroświeckiego pokroju. Szkoła, do której uczęszczał, przy całej swej nowoczesności, przyjmowała tylko chłopców, zaś wszystkie dnie wolne od nauki spędzał w Robin Hill w towarzystwie bądź swoich kolegów bądź jedynie swoich rodziców. To też ani razu dotychczas nie wstrzyknięto mu małych dawek trucizny, któreby go ubezpieczyły przeciwko zarodkom miłości. Teraz zaś — wśród tej ciemności — temperatura poczęła w nim szybko rozrastać. Leżał bezsenny, odtwarzając sobie rysy Fleur, brzmienie jej słów, zwłaszcza owo „Au revoir!“ — takie pieściwe i pogodne! Do cna rozczmychany ze snu, z oczyma szeroko otwartemi przeleżał aż do świtu. Nie mógł już wyleżeć dłużej, więc zerwał się z łóżka, naciągnął na siebie buciki tenisowe, spodnie i sweater, i w milczeniu przemknąwszy się po schodach, wyszedł na dwór oknem gabinetu. Było już całkiem jasno; w powietrzu roznosiła się woń trawy.
— Fleur! — dźwięczało mu w myślach. — Fleur!...
Po świecie rozlewała się jakaś białość tajemnicza; wszystko jeszcze spało prócz ptasząt, właśnie rozpoczynających swe świegoty.
— Pójdę na wyrąb! — pomyślał.
Przebiegł szerokie pól rozłogi; dotarł do stawu — właśnie gdy z za widnokręgu wynurzało się słońce, — i wszedł na porębę. Błękitne dzwoneczki słały się tu po ziemi miękkim kobiercem; pomiędzy modrzewiami była tajń