Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/103

Ta strona została przepisana.

który zakończył się tem, że podobna cieniowi jej postać utonęła w głębiach niziutkiego fotelu. I nie wiem, jak i skąd, ale miałem takie wrażenie, jak gdyby przyszła za późno. Winna była ukazać się na moje wołanie. Winna była...
Stało się coś, że najwyższy, sprzyjający moment jak gdyby przepadł.
Wstałem i przesiadłem się na krzesełko tuż przy niej, nawprost jej fotelu. Odrazu przemówiła do mnie swym niechętnym, zawsze pogardliwym tonem:
— Pan jeszcze tu?
Mój głos był cichy.
— Pani przyszła nareszcie.
— Przyszłam po trzewik — nim zapalą światło.
Był to ten jej cierpkawy, usidlający szept, choć teraz jakby poskromiony, niezbyt pewny siebie, lecz jego niska wibracja nie budziła już we mnie dreszczu. Mogłem tylko rozpoznać jej owal twarzy, jej odkrytą szyję, podłużne, bielejące lśnienie oczu. Wygląd jej był dość tajemniczy. Ręce jej leżały na poręczach fotelu. Gdzież jednak było tajemne i podniecające wrażenie, które stanowiło jakby zapach kwiatu jej młodości? Rzekłem spokojnie:
— Pani trzewik ja mam tutaj. — Nie odzywała się. — Najlepiej niech mi pani pozwoli, że ja panią obuję sam.
Nie zrobiła żadnego ruchu. Schyliłem się i poomacku odnalazłem jej nogę pod falbankami szlafroczka. Nie cofnęła jej; włożyłem trzewik i pozapinałem rzemyki na podbiciu. Noga była jak martwa. Delikatnie postawiłem ją na ziemi.
— Gdyby pani zapinała te rzemyki, to byłaby pani nie zgubiła trzewika, panno Nie-Dbam — rzekłem, podżartowując bez przekonania. Czułem w sobie, jakby płacz