Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/182

Ta strona została przepisana.

wszystkie strony po Wschodnim archipelagu — i wpoprzek, i naukos, i wkrąg — to równolegle do równika, to znów prostopadle — w półkola, zygzaki, ósemki. Trwało to długie lata.
Nie było żadnego zakątka na tych tropikalnych wodach gdzieby nie dotarła wybitnie pokojowa działalność starego Nelsona (czy też Nielsena). Gdyby się udało nakreślić tropy wszystkich jego podroży, mapę archipelagu pokryłaby sieć gęsta jak pajęczyna — z wyjątkiem jednak Filipin. Nie chciał nigdy zbliżyć się do tych okolic, gdyż bał się panicznie Hiszpanów, a właściwie władz hiszpańskich. Niepodobna sobie wyobrazić, czego się po nich spodziewał. Może czytał swojego czasu książki o inkwizycji.
Ale Nelson lękał się wogóle wszelkich „władz“, jak je nazywał, prócz angielskich, które szanował i którym ufał. Holendrzy przejmowali go mniejszą grozą niż Hiszpanie, ale może jeszcze bardziej im niedowierzał. Nie miał do nich ani krzty zaufania. Był przekonany, że gotowi są zawsze „spłatać bardzo brzydkiego figla“ człowiekowi, który miał nieszczęście popaść w ich niełaskę. Wprawdzie istniały holenderskie prawa i przepisy, ale nie mieli pojęcia o sprawiedliwem ich stosowaniu. Nieraz aż litość brała patrzeć na oględne i trwożliwe zachowanie Nelsona wobec pierwszego lepszego urzędnika; tem bardziej, że pamiętano z dawnych lat nieustraszone wyprawy tegoż Nelsona. Docierał najspokojniej do Nowej Gwinei do wiosek zamieszkanych przez ludożerców, aby wymienić towary, których wartość nie przekraczała częstokroć pięćdziesięciu funtów. Należy przytem zaznaczyć, że był zawsze tuszy okazałej i mógł uchodzić — że się tak wyrażę — za kąsek bardzo smakowity.