Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/197

Ta strona została przepisana.

w każdem położeniu. Wywoływała raczej podziw dzielnością i pogodą. Jednak gdy Jasper i Heemskirk znaleźli się razem w bungalowie, jak się to czasem zdarzało, czuło się w niej pewne naprężenie; ale nawet i wtedy nie dla każdego to było widoczne. Tylko mój wzrok potrafił wyśledzić nieznaczny cień na promienności, jaka z niej biła. Nie mogłem się raz powstrzymać i rzekłem z uznaniem:
— Słowo daję, pani jest nadzwyczajna!
Uśmiechnęła się tylko.
— Najważniejsze ze wszystkiego, żeby Jasper nie stracił równowagi — odrzekła, a w szczerem spojrzeniu, zwróconem wprost na mnie, dojrzałem prawdziwą troskę, czającą się w spokojnych głębiach oczu. — Pan mi pomoże utrzymać go w spokoju, prawda?
— Naturalnie, że musimy utrzymać go w spokoju — odparłem, rozumiejąc doskonale o co jej chodzi. — To warjat skończony, kiedy weźmie na kieł.
— O tak! — potwierdziła łagodnie, mieliśmy bowiem żartobliwy zwyczaj mówienia o Jasperze w tonie wymyślającym. — Ale obłaskawiłam go już trochę. Wcale teraz dobry z niego chłopiec.
— Swoją drogą zgniótłby Heemskirka jak karalucha — zauważyłem.
— Pewnie, że tak — szepnęła. — A to nie byłoby dobrze — dodała szybko. — Niech pan sobie wyobrazi, coby się stało z biednym tatusiem! A przytem chcę przecież zostać władczynią kochanego brygu i żeglować po tutejszych morzach, a nie wywędrować gdzieś daleko, o jakie dziesięć tysięcy mil.
— Im prędzej znajdzie się pani na brygu, aby czuwać nad nim i nad Jasperem, tem lepiej będzie — rzekłem poważnie. — Obaj potrzebują pani opieki. Nie zdaje mi się,