Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/20

Ta strona została przepisana.

Przybywając z morza na ląd, człowiek musi podejmować egzystencję w nadzwyczaj nieunormowanych stosunkach. Najdrobniejszy wypadek narazie uderza nowością. Tak wczesna wizyta to wielka niespodzianka dla mnie; ale nie widziałem stąd racji, żeby mój steward miał aż tak wyjątkowo ogłupiałą minę.
— Czy nie spytałeś o nazwisko? — indagowałem surowym tonem.
— Nosi nazwisko Jacobus, zdaje się — bąkał zawstydzony.
— Pan Jacobus! — zawołałem, bardziej niż kiedykolwiek zdziwiony, ale już w całkiem innym humorze. — Dlaczego nie powiedziałeś mi tego odrazu?
Lecz ten gamoń już się wymknął. Przez otwarte na chwilę drzwi mignęła mi wysoka, dorodna postać mężczyzny, stojącego w kabinie bufetowej, przy stole, na którym już leżał obrus — obrus „portowy“, nieskazitelnie czysty i olśniewająco biały. Jak dotąd — wszystko w porządku.
Poprzez zamknięte drzwi krzyknąłem uprzejmie, że ubieram się i że za chwilę będę mu służył. W odpowiedzi doleciało mię zapewnienie gościa, wypowiedziane niskim, spokojnym półgłosem, że niema się co śpieszyć. Jego czas należy do mnie. Ośmiela się przypuszczać, że niebawem poczęstuję go szklanką herbaty.
— Obawiam się, że będziesz pan miał skąpe śniadanie — krzyczałem usprawiedliwiająco. — Byliśmy sześćdziesiąt dni na morzu, wie pan.
— Doskonale, kapitanie — odrzekł mi na to łagodnym, śmiejącym się tonem. Te wyrazy, to brzmienie głosu, ten przelotnie ujrzany zarys pana w bufecie: wszystko to miało cechę jakiejś niespodzianki, tchnęło czemś zacisznie spo-