Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/209

Ta strona została przepisana.

stała się dopiero co z Jasperem. Ale to miała być ostatnia ich rozłąka.
— Panno Frejo, niechże pani jak najprędzej znajdzie się na brygu! — zaklinałem ją.
Spojrzała mi prosto w oczy; twarzyczkę miała różowszą niż zwykle i opromienioną uroczystym zapałam, chociaż głos jej drżał lekko.
— Zaraz na drugi dzień.
Ach tak! na drugi dzień po skończeniu dwudziestu jeden lat. Ucieszyło mnie głębokie wzruszenie, zdradzające się w jej głosie. Zdawało się, że zniecierpliwiła ją wreszcie zwłoka przez nią samą wyznaczona. Przypuszczam, że ostatnia wizyta Jaspera musiała szalę przeważyć.
— To dobrze — przytakiwałem. — Będę znacznie spokojniejszy, dowiedziawszy się, że pani wzięła już tego szaleńca pod swoją opiekę. Niech pani nie zwleka ani chwili. On się naturalnie stawi na czas — chyba, że niebo się zapadnie!
— Tak. Chyba, że... — powtórzyła w zamyśleniu, wznosząc oczy do wieczornego nieba, niesplamionego najlżejszą chmurką. Zamilkliśmy na chwilę, błądząc oczami po morzu, spoczywającem w tajemniczej ciszy, niby ułożonem ufnie do długiego, długiego snu w ciepłą noc tropikalną. A spokój wokoło nas zdawał się nie mieć końca ni granic.
Po chwili zaczęliśmy znów mówić o Jasperze zwykłym naszym tonem. Zgadzaliśmy się na to, że często bywa nadto zuchwały. Na szczęście bryg umiał sprostać zadaniu. Trudności zdawały się dla niego nie istnieć. „Najmilszy okręcik!“ zawołała panna Freja i opowiedziała mi, jak spędzili raz z ojcem na brygu całe popołudnie. Jasper poczęstował ich herbatą. Tatuś był w kwaśnem usposo-