Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/213

Ta strona została przepisana.

co, Frejo? Wyglądał fatalnie w chwili, kiedy nas tak nagle opuścił. Zdaje mi się, że jego wątroba musi być w bardzo złym stanie.
— Ach, nic mu nie będzie — odparła niecierpliwie Freja. — I już przestań się nim turbować, tatusiu. Bardzo być może, że przez długi czas nie będziesz go wcale widywał.
W spojrzeniu, które mi Freja rzuciła wzamian za dyskretny uśmiech, nie było tajonej wesołości. Oczy jej podkrążyły się i twarzyczka pobladła w przeciągu paru godzin. Zanadtośmy się uśmieli. Zdenerwowana była najwidoczniej, zdenerwowana bliskością decydującej chwili. Mimo całej szczerości, odwagi i wiary w swoje siły decyzja, jaką powzięła, musiała ją przejmować i uniesieniem i skruchą zarazem. Potęga miłości, która zaprowadziła ją tak daleko, wywołała w niej wielkie duchowe napięcie, nie wykluczając jednak zwykłych wyrzutów sumienia. Gdyż Freja była uczciwą — a tam, z drugiej strony stołu siedział biedny, stary Nelson (czy Nielsen), wpatrzony w nią okrągłemi oczami i tak wzruszająco śmieszny ze swoim srogim wyglądem, że mógłby przejąć współczuciem najlekkomyślniejsze serce.
Poszedł wcześnie do swego pokoju, aby ukołysać do snu wzburzone nerwy czytaniem ksiąg rachunkowych. Pozostaliśmy oboje na werandzie jeszcze blisko z godzinę, zamieniając już tylko leniwe uwagi o kwestjach bez znaczenia, jak gdybyśmy się czuli wyczerpani całodzienną rozmową na jeden jedyny ważny temat. A jednak zaszło coś, o czem powinna była powiedzieć przyjacielowi. Ale nie powiedziała. Rozstaliśmy się w milczeniu. Może podejrzewała mnie, jako mężczyznę, o wrodzony brak zdrowego rozsądku... Ach, Frejo!