Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/214

Ta strona została przepisana.

Schodząc stromą ścieżką ku przystani, natknąłem się w cieniu skał i zarośli na zawoalowaną postać kobiecą, której pojawienie się przestraszyło mnie narazie. Wysunęła się nagle z za jakiejś skały. Ale zorjentowałem się natychmiast, że nie mógł to być nikt inny tylko pokojówka Frei, portugalska metyska z Malakki. Widywało się niekiedy w bungalowie jej śniadą twarz i olśniewająco białe zęby. Kilka razy przypatrywałem się zdaleka, jak siedziała w cieniu drzew owocowych, czesząc i zaplatając długie, krucze warkocze. Zdaje się, że wszystkie wolne chwile poświęcała głównie temu zajęciu. Zamienialiśmy często uśmiechy i skinienia głowy, — niekiedy i kilka słów. Ładne to było stworzenie. A raz spostrzegłem z zadowoleniem, jak stroiła śmieszne i wymowne miny za plecami Heemskirka. Słyszałem od Jaspera, że była we wszystko wtajemniczona, niby pokojówka z komedji. Miała towarzyszyć Frei w matrymonialnej eskapadzie i uczestniczyć potem w „wiecznej szczęśliwości“, jaka czekała jej panią. Zastanowiło mnie, dlaczego ta dziewczyna włóczy się nocą w pobliżu zatoki? Tu mogły wchodzić w grę tylko jakieś sprawki miłosne. Ale, o ile wiedziałem, na grupie Siedmiu Wysp nie było dla niej nikogo odpowiedniego. Błysnęło mi nagle, że ja jestem mężczyzną, na którego czeka.
Zawahała się, zasłonięta od stóp do głowy, ciemna i onieśmielona. Przysunąłem się o krok bliżej, a to, co w tej chwili czułem, nic nikogo nie obchodzi.
— A co? — spytałem bardzo cicho.
— Nikt nie wie, że tu jestem — szepnęła.
— I nikt nie może nas zobaczyć — odszepnąłem.
— Tak się przestraszyłam — szeptała dalej. — W tej samej chwili rozległ się, — czterdzieści stóp nad naszemi