Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/24

Ta strona została przepisana.

że prostota, z jaką się u mnie rozgościł, miała w sobie coś pociągającego; ale o czem tu mówić z człowiekiem, niespodzianie do was przychodzącym po sześćdziesięciu i jednym dniu podróży morskiej, z jakiejś całkiem nieznanej wam mieściny na wyspie, której się nigdy przedtem nie widziało? Jakież (poza cukrem) były kwestje palące tej okruszyny ziemi, jej plotki, jej tematy konwersacyjne. Wciągnąć go odrazu do rozmowy o interesach byłoby prawie nieprzyzwoicie, lub nawet gorzej: niepolitycznie. Wszystko, co narazie mogłem zrobić, to było trzymanie się starego, wyżłobionego korytka.
— Czy tu drogi prowiant naogół? — spytałem, bolejąc wewnętrznie nad jałowością swych myśli.
— Tegobym nie powiedział — odrzekł spokojnie, w ten swój powściągliwy sposób, jak gdyby oszczędzający tchu i uchylający się od mówienia pod sugestją.
Nie chciałby się wypowiadać jaśniej, ale nie wykręcał się od przedmiotu rozmowy. Spoglądając na stół z intencją zupełnej wstrzemięźliwości (nie chciał nic jeść, choć go częstowałem), wszedł w detale co do artykułów spożywczych. Wołowinę sprowadza się po większej części z Madagaskaru; baranina, oczywiście, rzadka i cokolwiek za droga, lecz dobre jest mięso koźle.
— Czy to z koźlego mięsa te kotlety? — zawołałem czem prędzej, wskazując na jeden z półmisków.
Stojący u kredensu w sentymentalnej pozie, steward zrobił nagły ruch.
— Nie, proszę pana, jak Boga kocham, to prawdziwa baranina!
Burns, załatwiwszy czynność śniadaniową z oznakami zniecierpliwienia, jak gdyby zrozpaczony swym przymusowym udziałem w jakiemś potwornem błazeństwie, wy-