miał potargane, oczy nabiegłe krwią; jego nieogolona twarz wyglądała bardzo ciemno. Rozejrzał się dziko, spostrzegł na stole swoją czapkę, chwycił ją i skierował się ku schodom spokojnym, ale dziwnie nierównym krokiem, jak gdyby wytężał ostatek niknących sił.
Z chwilą, gdy jego głowa znikła pod poziomem werandy, Freja ukazała się z za firanki; zaciśnięte jej usta świadczyły, że knuje jakiś zamysł, a w świetlistych oczach nie było wcale słodyczy. Nie pozwoli mu wymknąć się tak bezkarnie! Nigdy — nigdy! Podniecona była do ostateczności, wrzało w niej wszystko, zakosztowała krwi! On musi zrozumieć, że wiedziała, iż ją śledził; musi się dowiedzieć, że zobaczyła go wymykającego się haniebnie. Mogłaby podbiegnąć do balustrady i krzyknąć wślad za nim, ale to byłoby dziecinne, pospolite — bez godności. I co krzyknąć — jakie słowo? Jakie zdanie? Nie; to niemożliwe. Więc co począć? Zmarszczyła brwi; znalazła o co jej chodziło. Pobiegła do pianina, które stało otwarte noc całą, uderzyła w klawisze — i potwór z różanego drzewa zawarczał dziko rozgniewanym basem. Waliła w struny, niby paląc z rewolweru za tym rozkraczonym, grubym mężczyzną w szerokich, białych spodniach i ciemnej kurtce ze złotemi szlifami, a potem jęła ścigać go tą samą melodją, którą grała poprzedniego wieczoru; był to modny, burzliwy romans, wypróbowany już nieraz przeciw burzom i grzmotom. Wybijała rytm ze złośliwym triumfem i tak ją to pochłonęło, że nie zauważyła obecności ojca, który narzuciwszy stary, wytarty płaszcz w kraty, przybiegł z północnej werandy, aby dowiedzieć się o przyczynie tego niewczesnego koncertu. Wlepił w nią osłupiałe oczy.
— Cóż u Pana Boga?... Frejo!... — Głos jego gubił
Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/244
Ta strona została przepisana.