Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/249

Ta strona została przepisana.

kiej rzeki. Dech powietrza, który w ruch go wprawiał, nie zachwiałby płomieniem pochodni. Wymknął się na wolną przestrzeń z poza zasłony nieruchomego listowia — tajemniczy, milczący, biały jak duch i uroczyście a niepostrzeżenie dążący naprzód; Jasper zaś, z łokciem wspartym o główne olinowanie i głową w dłoni, rozmyślał o Frei. Wszystko w świecie mu ją przypominało. Piękność ukochanej kobiety żyje w pięknie natury. Wzdymające się zarysy wzgórz, falistość wybrzeża; swobodne zakręty rzeki mniej są urocze od harmonijnych linij jej ciała; a gdy sunie lekko naprzód, wdzięk jej ruchów przywodzi na myśl potęgę tajnej władzy, która sprawuje rządy nad czarem widzialnego świata.
Jasper — zależny od rzeczy tak jak i wszyscy ludzie — kochał bryg, przybytek swoich marzeń. Zdawało mu się, że coś z duszy Frei wcieliło się w okręt. Jego pokład był ostoją ich szczęścia. Władanie brygiem łagodziło namiętność Jaspera kojącem przeświadczeniem, że szczęście jest już w jego mocy.
Księżyc w pełni wytoczył się na niebo, wspaniały i pogodny, i płynął w powietrzu spokojnem i przejrzystem jak spojrzenie Frei. Najlżejszy szmer nie mącił ciszy na pokładzie.
— Będzie tu stała przy moim boku w takie jak dziś wieczory — myślał z uniesieniem.
I oto właśnie w tej chwili, wśród tej ciszy, wśród tej pogody, pod szeroko rozwartem, dobrotliwem spojrzeniem księżyca sprzyjającego kochankom, na morzu bez zmarszczki, pod niebem bez chmurki — jak gdyby cała natura przybrała najłaskawszy swój wygląd w bezlitosnem szyderstwie — kanonierka Neptun, odrywając się od ciemnego wybrzeża, pod którem tkwiła niewidzialna, wypłynęła