Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/253

Ta strona została przepisana.

Na pokładzie Neptuna Heemskirk stał z rozkraczonemi nogami w zalewie księżycowego światła; atramentowy cień padał od jego postaci wpoprzek rufy. Nie poruszył się wcale, gdy Jasper się zbliżał, ale uczuł w piersi jak gdyby dźwigające się morze na widok tego człowieka. Jasper czekał przed nim w milczeniu.
Stawieni wobec siebie twarz w twarz w bezpośredniem zetknięciu, wpadli odrazu w zwykły ton swych przypadkowych spotkań w bungalowie starego Nelsona. Ignorowali się nawzajem najkompletniej: Heemskirk — posępnie; Jasper — z idealnie bezbarwnym spokojem.
— Co się dzieje na rzece, z której pan wraca? — spytał porucznik prosto z mostu.
— Nie wiem nic o żadnych zamieszkach, jeśli pan to ma na myśli — odrzekł Jasper. — Wyładowałem tam pół ładunku ryżu, za który nie dostałem nic wzamian i odjechałem. Ustał tam teraz wszelki handel, ale za jaki tydzień byliby pomarli z głodu, gdybym się nie był zjawił.
— Wścibstwo! angielskie wścibstwo! A przypuśćmy, że te łotry nie zasługują na nic lepszego?
— Widzi pan, tam są kobiety i dzieci — zauważył Jasper spokojnym głosem.
— Ach tak! Kiedy Anglik opowiada o kobietach i dzieciach, można być pewnym, że jest w tem coś podejrzanego. Pańskie sprawki będą wyświetlone.
Mówili kolejno jak bezcielesne duchy, jak głosy rozlegające się w pustej przestrzeni; patrzyli na siebie nawzajem, jak gdyby na ich miejscu nic nie było, lub co najwyżej martwy jakiś przedmiot. Ale teraz zapadło milczenie. Heemskirk nagle pomyślał: „Ona powie mu wszystko. Powie mu, śmiejąc się i wisząc u jego szyi“. I nagła żądza unicestwienia Jaspera na miejscu ogarnęła