Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/255

Ta strona została przepisana.

jest z nim rozłączony — pierwszy raz od chwili, gdy znaleźli się razem — wstrząsnęła aż do najgłębszych podstaw jego hartem, ukrytym pod pozorną lekkomyślnością. Przez cały ten czas nie poruszył się ani Heemskirk, ani atramentowy jego cień leżący na pokładzie.
— Wyślę na wasz statek załogę łodzi z oficerem — oświadczył, nie zwracając się w szczególności do nikogo. Jasper, oderwawszy się od kontemplacji brygu, odwrócił się i bez namiętności, prawie bez wyrazu w głosie, zaprotestował przeciw takiemu postępowaniu. W gruncie rzeczy chodziło mu głównie o to, aby uniknąć zwłoki. Policzył dni. Makassar leżał po drodze i w razie holowania zyskałoby się istotnie na czasie. Z drugiej strony należało oczekiwać jakichś nieznośnych formalności. Ale cała historja była doprawdy niemożliwie głupia. „Zwarjował karaluch!“ myślał Jasper. „Przecież uwolnią mnie natychmiast. A gdyby i nie uwolnili, Mesman musi za mnie poręczyć“. Mesman był to kupiec holenderski, z którym Jasper prowadził często interesa, wybitna osobistość w Makassarze.
— Pan protestuje? Hm! — mruknął Heemskirk i trwał jeszcze chwilę bez ruchu z szeroko rozstawionemi nogami i spuszczoną głową, jakby studjował własny swój cień, zabawny i głęboko rozcięty. Potem skinął na opasłego kanoniera, który stał nieruchomo w pobliżu, niby wstrętny, wypchany okaz tłustego człowieka o martwej twarzy i błyszczących oczkach. Kanonier podszedł i stanął na baczność.
— Udasz się pan na bryg z załogą jednej łodzi.
— Ya, mynherr.
— Jednego z ludzi przeznaczysz pan do sterowania brygiem przez cały czas — ciągnął Heemskirk, wydając