Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/257

Ta strona została przepisana.

miał do zakomunikowania. Siedzieli czas jakiś zamknięci, podczas gdy Jasper, stojąc u tylnej burty, usiłował wypatrzyć, czy stało się na brygu coś niezwykłego. Ale wszystko zdawało się być w porządku. Mimo to czatował na kanoniera i, choć starał się unikać rozmowy z kimkolwiek po rozprawie z Heemskirkiem, zatrzymał Holendra wracającego na pokład brygu i spytał o zdrowie pomocnika.
— Nie czuł się dobrze w chwili, kiedy opuszczałem okręt — objaśnił.
Gruby oficer, który trzymał się prosto, jakby wysiłek dźwigania przed sobą wielkiego brzucha wymagał sztywnej postawy, — z trudnością zrozumiał o co chodzi. Ani jeden rys jego twarzy nie zdradził najlżejszego ożywienia, wkońcu jednak zamrugał szybko oczkami.
— Oh, ya! Pomocnik. Ya, ya! Ma się bardzo dobrze. Ale, mein Gott, on jest bardzo zabawna człowiek.
Jasper nie uzyskał dalszych wyjaśnień, ponieważ kanonier wsiadł spiesznie do łodzi i powrócił na pokład brygu. Pocieszał się jednak myślą, że ta niemiła i idjotyczna przygoda prędko się skończy. Przystań Makassaru widać już było w oddali. Heemskirk minął Jaspera, zdążając na pomost. Po raz pierwszy porucznik rzucił mu przeciągłe spojrzenie, przyczem zawrócił oczami tak śmiesznie i dziwacznie — Jasper i Freja przesądzili już dawno o jego śmieszności — i tak ekstatyczne uszczęśliwienie biło z jego twarzy (zdawał się rozkoszować jakimś smakowitym kąskiem), że Jasper nie mógł się powstrzymać od szerokiego uśmiechu, poczem zwrócił się znów w stronę swojego statku.
Widzieć bryg — ten skarb ukochany, ożywiony odblaskiem duszy Frei, tę jedyną w świecie ostoję dwojga