Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/270

Ta strona została przepisana.

go tej części rafy, na której tkwił bryg rozbity, patrzył spokojnie ponad wodą na ukochaną jego postać — niegdyś ostoję radosnych nadziej, a teraz symbol rozpaczy, zastygły w żałosnym bezruchu i górujący nad pustym morskim widnokręgiem.
Załoga opuściła bryg we własnych jego łodziach, które natychmiast po przybyciu do przystani zostały zasekwestrowane przez władze portowe. Okręt zasekwestrowano również w oczekiwaniu na wynik dochodzeń sądowych; ale też same władze nie troszczyły się bynajmniej o postawienie warty na brygu. Gdyż zaiste, cóż mogło go stamtąd poruszyć? Chyba tylko cud; chyba tylko oczy Jaspera, wbite weń z natężeniem całemi godzinami, jak gdyby żywił nadzieję, że samą li tylko siłą wzroku zdoła go do swej piersi przyciągnąć.
Cała ta historja, o której wyczytałem w obszernym liście przyjaciela, mocno mnie zatrwożyła. Ale przerażeniem zdjęła mnie poprostu następująca relacja: oto Schultz, pomocnik z Bonita, chodził wszędzie i dowodził z rozpaczliwym uporem, że to on, a nie kto inny, sprzedał strzelby. „Ukradłem je“, zapewniał. Naturalnie, że nikt mu nie chciał wierzyć. Nawet mój przyjaciel nie wierzył mu, choć oczywiście podziwiał wielce jego poświęcenie. Wielu jednak twierdziło, że pomawianie siebie o złodziejstwo, aby uratować przyjaciela, jest zaparciem się siebie sięgającem zbyt daleko. Było to jednak tak oczywiste kłamstwo, że nie mogło mieć właściwie żadnego znaczenia.
Co do mnie — przyznaję, że struchlałem poprostu, znając psychologię Schultza i wiedząc jak dalece ten fakt musi być prawdziwy. Oto jak przewrotny los skorzystał ze szlachetnego uczynku! Czułem się niejako współwi-