Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/275

Ta strona została przepisana.

A jednak, zbliżając się do mieszkania Nelsona, ujrzałem, jak hen daleko — za brudną zasłoną z czterech żywiołów — migoce nużący i przepyszny blask błękitnego morza; ujrzałem Siedem Wysp rozsianych jak drobniutkie plamki, z których najmniejszą wieńczy czerwony, wysoki dach bungalowu. Ta wizja zawadzała mi w przykry sposób. Zastukałem do drzwi drżącą ręką.
Stary Nelson (czy Nielsen) wstał od stołu, na którym leżał brudny pugilares pełen papierów. Zdjął okulary i podał mi rękę. Milczeliśmy obaj przez chwilę, poczem Nelson, zauważywszy, że rozglądam się wyczekująco, wymamrotał kilka słów — z których zrozumiałem tylko „córka“ i „Hong Kong“ — spuścił oczy i westchnął.
Wąsy jego — sterczące jak ongi na wszystkie strony — były teraz zupełnie białe. Stare policzki zaokrągliły się zlekka i nabrały kolorów; jakiś specjalny rys, nadający zawsze dziecinną cechę jego twarzy, wystąpił teraz znacznie silniej. Podobnie jak jego pismo, wyglądał starczo i dziecinnie zarazem. Wiek zaznaczony był najdobitniej w niespokojnem czole, porytem nieinteligentnemi zmarszczkami i w okrągłych, naiwnie mrugających oczach, które wydały mi się zmęczone i szkliste; a może pełne były łez?
Odkrycie, że stary Nelson zdaje sobie z czegoś dokładnie sprawę, było dla mnie faktem zupełnie nowym. Po kilku wstępnych, niezgrabnych zdaniach zaczął mówić swobodnie. Gdy urywał, wtrącałem jakieś pytanie. Zapadał nagle w milczenie, złożywszy ręce na kamizelce; poza jego przypominała mi wówczas wschodnią werandę, gdzie zwykł był przesiadywać spokojnie i wydymać policzki w czasach, które zdawały się tak bardzo, bardzo odległe. Mówił rozsądnie, trochę niespokojnym tonem.