Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/276

Ta strona została przepisana.

— Nie, nie. Nie wiedzieliśmy nic przez całe tygodnie. I skądże mieliśmy wiedzieć, mieszkając na takiem odludziu. Poczta nie dochodzi do Siedmiu Wysp. Ale pewnego dnia wybrałem się do Banki w swojej wielkiej lodzi żaglowej; chciałem się przekonać, czy niema dla nas listów. Wpadła mi w rękę holenderska gazeta. Było tam tylko trochę morskich wiadomości: angielski bryg Bonito rozbił się niedaleko przystani w Makassarze. Nic więcej. Zabrałem gazetę do domu i pokazałem ją Frei. „Nigdy mu tego nie daruję!“ krzyknęła z dawną energją. „Moja droga — mówię do niej — jesteś przecież rozsądną dziewczyną. Najlepszy marynarz może utracić statek. Ale powiedz mi, jak się czujesz?“ Wygląd jej zaczynał mnie niepokoić. Zpoczątku ani chciała słyszeć o podróży do Singapuru. Ale przecież taka rozsądna dziewczyna nie mogła upierać się bez końca. „Rób, jak chcesz, tatusiu“ — mówi do mnie. Trudno było poradzić sobie z tą podróżą. Trzeba było złapać parowiec na pełnem morzu — ale dowiozłem ją szczęśliwie. No a tam, naturalnie — doktorzy. Gorączka. Anemja! Położyli ją do łóżka. Dwie czy trzy kobiety bardzo były dla niej dobre. Oczywiście i w naszych dziennikach znalazła się wnet ta cała historja. Przeczytała ją aż do końca, leżąc na szezlongu; potem wyciągnęła do mnie rękę z dziennikiem, szepnęła: „Heemskirk“ i zemdlała.
Długi czas patrzył na mnie, mrugając, a oczy jego napełniły się znów łzami.
— Na drugi dzień — ciągnął bez śladu wzruszenia w głosie — czuła się silniejsza i gawędziliśmy długo ze sobą. Powiedziała mi wszystko.
Tu stary Nelson spuścił oczy i opisał mi cały epizod z Heemskirkiem według słów Frei, poczem ciągnął dalej urywanemi zdaniami, patrząc na mnie naiwnie: