Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/277

Ta strona została przepisana.

— Kochanie — mówię do niej — zachowałaś się naogół jak rozsądna dziewczyna. „Wstrętna byłam!“ krzyknęła, „a on zadręcza się na śmierć tam daleko“. — Za rozsądna była i widziała sama, że stan jej zdrowia nie pozwala na podróż. Ale ja pojechałem. Kazała mi jechać. Pielęgnowano ją bardzo starannie. Anemja! Mówili jednak, że idzie ku lepszemu.
Zatrzymał się.
— Czy pan go widział? — szepnąłem.
— O tak; widziałem go — zaczął znów umiarkowanym tonem, jakby uzasadniając jakieś zapatrywanie. — Widziałem. — Odnalazłem go. Oczy na cal zapadłe; z twarzy skóra i kości — szkielet w brudnem białem ubraniu. Oto jak wyglądał. Jak mogła Freja... Ale ona nigdy — nigdy naprawdę — — Siedział tam — jedyna żywa istota na kilka mil wzdłuż wybrzeża — siedział na kłodzie wyrzuconej przez morze. Ostrzygli go w szpitalu i włosy mu nie odrosły. Wlepił we mnie oczy, oparłszy brodę na ręku. Między nim a horyzontem nie było na morzu nic prócz rozbitego okrętu. Zbliżyłem się do niego, a on ledwie że głową poruszył. „To ty, staruszku?“ mówi do mnie.
— Gdyby pan go zobaczył, zrozumiałby pan odrazu, jakie to było niemożliwe, żeby Freja kochała tego człowieka. No, no — zresztą ja nic nie mówię. Może tam coś i było. Pan wie, w jakiej ona żyła samotności. Ale żeby z nim miała uciec! nigdy w życiu! Szaleństwo. Zanadto była rozsądna. Zacząłem mu robić łagodne wyrzuty. A on jak na mnie nie wsiądzie: „Pisać do pana! O czem? Przyjechać do niej! I z czemże? Gdybym był mężczyzną, byłbym ją dawno porwał — ale ona zrobiła ze mnie dziecko — szczęśliwe dziecko. Niech