Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/278

Ta strona została przepisana.

pan jej powie, że tego samego dnia, kiedy na tej rafie zginęło wszystko co posiadałem — tego samego dnia odkryłem, że nie mam nad nią żadnej władzy... Czy przyjechała z panem?“ krzyknął, a zapadłe jego oczy błysnęły ku mnie nagłym ogniem. Potrząsnąłem głową. Jakże miała przyjechać? Anemja! — „Aha! widzisz, staruszku! Więc odejdź i zostaw mnie samego z tym duchem“ — dokończył, wskazując porywczym ruchem głowy swój bryg rozbity.
— Cóż — warjat! Zmierzch już zapadał. Nie miałem ochoty zostawać dłużej w pustce sam na sam z tym człowiekiem. Nie chciałem mu powiedzieć o chorobie Frei. Anemja! I poco o tem mówić? takiemu warjatowi! Cóżby to był za mąż dla takiej rozsądnej dziewczyny. Nie mógłbym im zostawić nawet swojej niewielkiej posiadłości. Władze holenderskie nie pozwoliłyby nigdy Anglikowi tam się osiedlić. Wtedy nie było to jeszcze sprzedane. Jeden z moich ludzi — pan wie, Mahmat — pilnował tego w mojem zastępstwie. Później oddałem to holenderskiemu metysowi za dziesiątą część wartości. Ale mniejsza z tem. Nic mnie to wtedy nie obchodziło. No więc — odszedłem od niego. Trafiłem na wracający parowiec. Opowiedziałem wszystko Frei: „To warjat — mówię jej — i, widzisz, jedyną rzeczą na świecie, którą kochał, był jego bryg“.
— Może — rzekła do siebie, patrząc gdzieś w dal — oczy jej były prawie równie wpadnięte jak i jego oczy — może to i prawda. Tak! nie pozwoliłabym mu nigdy sobą zawładnąć.
Stary Nelson zatrzymał się. Siedziałem przykuty do miejsca i zimno mi się jakoś zrobiło w tym pokoju, gdzie jasny ogień palił się na kominku.