Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/33

Ta strona została skorygowana.

jął się wszystkiem, dobrowolnie ofiarował swe usługi w zasadniczych sprawach, dostawił na brzeg papiery okrętowe, zarządził co trzeba do pogrzebu. — Dobry chłop. Ja straciłem głowę. Doglądałem żony przez dni dziesięć. A ratunku żadnego. Pomyśl pan tylko! Drogi malec umarł tego samego dnia, kiedyśmy wylądowali. W jaki sposób zdołałem wprowadzić okręt do portu, Bóg jeden wie! Nie widziałem nic, nie mogłem mówić, nie mogłem... Słyszałeś pan niezawodnie, żeśmy w czasie tego przejazdu stracili za burtą starszego oficera. Nie było komu mnie wyręczyć. Biedna kobieta prawie oszalała, tam na dole, sama jedna wraz z... Na Boga! To nie jest sprawiedliwość.
Szliśmy razem w milczeniu. Nie wiedziałem, jak się z nim rozstać. Na wybrzeżu puścił moje ramię i dziko uderzył pięścią w dłoń drugiej ręki.
— Na Boga, to niesprawiedliwie! — krzyknął znowu. — Nie żeń się pan nigdy, chyba że wprzód potrafisz ugłaskać morze... To nie jest sprawiedliwość!
Nie miałem zamiaru „ugłaskiwać morza“, więc gdy mię opuścił, by udać się na pokład swego okrętu, uczułem w sobie postanowienie nieżenienia się wcale. Gdy zatrzymałem się u schodków, czekając na Jacobusowego wioślarza, który gdzieś sobie odszedł, przyłączył się do mnie kapitan Hildy, — cieniuśka w ręce parasolka jedwabna, zaostrzone kanty gladstonowskiego, staromodnego kołnierzyka, obramiające gładko ogoloną, szczupłą, rumianą twarz Była dziwnie świeża na swój wiek, pięknie zarysowana i oświetlona przez nadzwyczaj jasne oczy niebieskie. Trocha siwych włosów, lśniących jak przędzalne szkło, kędzierzawiła się, nastroszona, pod rondem jego cennej, starej panamy, z szeroką czarną wstążką. Patrząc na tego żywego, czyściuchnego staruszka, miało się wrażenie czegoś wy-